poniedziałek, grudnia 26, 2011

Duża ze mnie dziewczynka, ale lubię dostawać prezenty. I trafił, rany, jak on cudnie trafił. Nie książka, nie płyta a woda toaletowa. Pełen zachwyt.

Szukałam w popołudniowej wigilijnej krzątaninie tych emocji, które pamiętam z dzieciństwa. Ostatnie szlify w kuchni, stół pięknie nakryty, pachnąca choinka, Tata pytający mnie który krawat założyć. Kolędy w wykonaniu Ewy Małas - Godlewskiej, co roku ta sama płyta z nagraniami.
Czułam taki miły dreszcz, niepokój, szczęście. To były wspaniałe chwile. Nawet kiedy przestałam praktykować, kiedy święta straciły dla mnie wymiar religijny - celebrowałam tę atmosferę.
Niestety, nie udało mi się w tym roku. Było bardzo miło, naprawdę. Upiekłam wspaniały, naprawdę wspaniały piernik. Mój pierwszy w życiu barszcz wigilijny okazał się smaczny, sałatka śledziowa zebrała komplementy. Dzieci jadły, dorośli byli zrelaksowani. Ale to nie było to.
Tata pielęgnował zwyczaj czytania fragmentu Ewangelii przed kolacją. Pamiętam jak w 2008 roku, na pierwszej wspólnej kolacji naszych dwóch rodzin wzbudziłam zaskoczenie części zgromadzonych, gdy zaczęłam czytać Biblię. Teraz rodzina mojego męża już się przyzwyczaiła, przyjęła naszą tradycję. I tak, już trzeci kolejny rok, Taty nie ma, a ja wierna jego naukom, sceptyczna wobec wszystkich religii i wyznań, z własnej woli szukam na półce Nowego Testamentu, znajduję potrzebny fragment i czytam recytując prawie na pamięć.
Nie wiem dla kogo to robię, ale dobrze mi na sercu, gdy czytam te słowa, co roku te same, niezmienne.
Może moje dzieci też będą miały zakodowane w sobie takie emocje i wspomnienia.
Jak to napisała A., dajmy dzieciom korzenie i skrzydła.

Brak komentarzy: