wtorek, listopada 22, 2011

No więc raz jest lepiej, a raz jest gorzej.
W czwartek było w dechę, a noc z piątku na sobotę spędziłam z gorączką, w dreszczach pod dwiema kołdrami, wymiotując jak nastolatka po pierwszej wódce i usiłując uśpić młodą (kolejność bez znaczenia, cykl trwał do 4 nad ranem). Zatrucie? Trudno wyczuć, bo jadłam to co inni, a nawet mniej. No ale tak oczyściłam żołądek i okolice, że rano moja waga pokazała wynik licealny.
W niedzielę na jodze nadwyrężyłam sobie nerw kulszowy (jak podejrzewam). Zgłosiłam ból prowadzącej podchodząc do niej z sykiem z bólu i kuśtykając, dostałam zestaw ćwiczeń naprawczych (wiszenie na linie z głową w dół i takie tam). Pomogło, już jest git. Rozważam wizytę u ortopedy bo coś mnie te bóle łapią raz na jakiś czas. Ale na pewno pogadam ze swoim stałym prowadzącym i może odpowiednio dobrane ćwiczenia pomogą mi to poprawić. Bo co jak co, ale joga nadal w czołówce najlepszych rzeczy jakie przydarzyły mi się w życiu. Czuję jak mi się wszystko otwiera, chociaż niedzielne zajęcia wyszły mi fatalnie. Być może to wina osłabienia, ale połowa asan w moim wykonaniu to była nędza.

Dziś na strychu, w poszukiwaniu baniek, natknęłam się na kolejną bombę. Tym razem dość hardkorową. I, kochany pamiętniczku, założyłam buty i poszłam z tym shitem na zewnątrz, do śmietnika. A potem zapomniałam.
Jeszcze rok temu byłoby bardzo źle, a teraz tylko śmieci i już, uff.

Czyżby to dobroczynny wpływ Thich Nhat Hanh i jego mądrych słów? Kto wie. Im więcej czytam, tym więcej dostrzegam błędów i rzeczy do naprawy. Niedzielna złość na małego była bez sensu.
Moje wybuchy nerwów i złości są w całości bez sensu, ale ciągle nie umiem się z nimi uporać. Ale się staram, pracuję nad sobą, walczę ze złymi emocjami.


1 komentarz:

Anonimowy pisze...

kocham Cię. Z daleka. Jesteś moim marzeniem, piękny kwiecie.